83-7200-544-3Nie lubię wsi. Boję się. Jestem mieszczański z krwi i kości. Ale gdzieś tam w tę krew i w te kości wsiąkł zapach gnoju, błota polnych dróg, które łączą wsie, kolonie, pola, z których wozami drabiniastymi zwożono siano. Zapach dróżek, którymi szło się do pobliskiego lasu zbierać maliny, poziomki, jeżyny. Do lasu, skąd w popłochu uciekałem, bo zobaczyłem zwiniętą w trawie czarną żmiję. Ten zapach wspomnień kiczowatych świętych obrazków nad łóżkami z ciemnego drewna, wyłożonymi pachnącą słomą, kłującą przez bielutkie prześcieradła. Zapach pościeli przesiąkniętej wilgocią ceglanych murów. Ten pachnący tym wszystkim strach i tęsknota za bezpiecznym mieszkaniem w mieście. Gdy się bałem, gdy tęskniłem, gdy miałem dość tych upapranych w gnoju braci i sióstr – silnych, sprawnych, gardzących przezornością, wychodziłem „na górkę”. A stało się tam trudno w miastowych sandałkach. Czasem z bijącym sercem wchodziłem w jakieś okropnie kłujące żółte kłosy. Stawałem na palcach, żeby zobaczyć linię horyzontu, do którego prowadziły ciemne kreski lasu, błękitna mgła, łagodne pagórki rozlewające się w zachodzącym słońcu. Innym razem torturowały moje stopy wystające z ziemi ostre końce skoszonego zboża. To ohydztwo wchodziło między podeszwę sandałka a stopę. Patrzyłem marząc o tajemnicach horyzontu, przestępując w miejscu z nogi na nogę. Kłuło, cholera! jak kłuło. Czasami miałem szczęście i mimo trudności w pokonaniu bruzd, sięgających prawie do kolan, nie kłuło już nic, a było na czym usiąść. Wówczas godzinami kontemplowałem widnokrąg odkrywając w wyobraźni dalekie miasta, ulice, sklepy, góry…
Cóż, opowieść czas zacząć. Pewnie tak pomyślał Wiesław Myśliwski, zasiadając do pisania „Widnokręgu”. Może wróciwszy z miejsca, skąd mógł wpatrzony w horyzont czerpać wspomnienia z dzieciństwa? Bo horyzont to miejsce, gdzie wydaje się, że stykają się ziemia i niebo. Bo to zasięg lub granica czegoś. Ściana? Szare niebo? Dach kamienicy z naprzeciwka? Bo to zasięg naszej wiedzy… Zaś to wszystko, co sięga do tejże granicy jest widnokręgiem. Z jednej strony nigdy nieosiągalnym, z drugiej wypełnionym tymi zapachami i obrazami, stanowiącymi nasze wspomnienia. Więc, gdy ogarnia nas smutek, gdy leżymy wpatrując się w żółtą ścianę, na której pod wpływem gry świateł pojawiają się zamiast kresek po pędzlu obrazy, wysilamy wzrok duszy i odgadujemy szczegóły, składając w dni, tygodnie, miesiące, lata naszej przeszłości. Z kreski, plamy wyłania się jakiś szczegół, kojarzy się z jakimś przedmiotem, ten z jakimś zdarzeniem, a ono rozwija w historię. Tak stworzył swoją powieść Myśliwski. Czy wpatrywał się w ścianę? Czy siedział na drewnianym krześle i patrzył przez okno na hipnotyzujące go białe, ogromne płatki śniegu, spadające z szarego nieba? Szarego, wypełnionego wspomnieniami-szczegółami z dzieciństwa?
Ta powieść to małe głupotki i przejmujące, mające wpływa na dorosłe życie, wydarzenia. To dziesięć rozdziałów z prologiem na miarę rozdziału, których tytułami są pewne szczegóły, zapełniające widnokrąg wspomnień, rozwinięte w historie, nieułożone chronologicznie, ale przychodzące z przeszłości wedle sobie tylko znanej tajemniczej zasady. Jakimś cudem, może ma na to wpływ wiek autora (o, mądra dojrzałości!), Myśliwski odważył się, bo domyślam, że mnóstwo jest w powieści wątków autobiograficznych, na wydobycie z dzieciństwa wszystkiego, co miało później wpływ na dorosłe życie. Nie mam wątpliwości, że to, co spotkało nas w dzieciństwie, kształtuje nasze dorosłe życie. Od drobiazgów po wielkie wydarzenia. Od zapamiętanego portretu matki, ojca, ciotek, wujków, dziadków po miejscowego łobuza, miejscowego wariata, miejscowe dziwki i miejscowych Żydów. A gdyby sięgnąć pamięcią odważnie, bardzo odważnie i bardzo głęboko, to od pierwszej wyidealizowanej miłości do dorosłych niewiast, pierwszego łyku wódki czy bimbru, ujrzenia po raz pierwszy trupa po zetknięcie się z prawdziwą inteligencją i pierwsze dotknięcie erotyki… To wielka, nadzwyczajna odwaga. Wiem teraz, a domyślałem się instynktownie dwadzieścia lat temu, jak bardzo oglądanie się do tyłu, spoglądanie ukradkiem przez ramię, jest bolesne, smutne, wprawiające w drżenie, budzące płacz, depresję, wzbudzające niepotrzebne emocje. Ile tych zdjęć, ile retrospekcji, od których chciałoby się uciec, gdzieś je zakopać, podrzeć i wrzucić do sedesu. Jak nieznośny jest ten film, puszczany bez mojego pozwolenia w najbardziej nieoczekiwanych dla mnie chwilach. Jacy nieznośni grają w nim aktorzy. Ile jeszcze razy muszę oglądać ten zabijający duszę melodramat na wzór reżyserii Bergmana, Felliniego, von Triera? Całe życie? Ile jego kopii wykonała moja dusza, mój umysł, moje serce? Gdzie są pochowane? Skąd mnie straszą, przypominają, rządzą mną, nie dają spać, jeść… A ile miesięcy zmagał się z tym filmem Wiesław Myśliwski? Może lat? Ile razy odrzucał myśl, potem napisany tekst? A w końcu, czy doznał ulgi? Czy zamiarem autora było podsunięcie czytelnikom swojego rodzaju psychologicznego seansu? I czy dana czytelnikom świadomość wejrzenia w dzieciństwo bez żadnych osłon, bez cieni, w pełnym słońcu, przyniosła ulgę? Wątpię. Ale, żeby nie było tak ponuro, tak pesymistycznie, to z kolei mam wielką nadzieję, że lektura takiej powieści choćby przez chwileczkę pozwoli nam na rozproszenie mroków wspomnień sprzed lat, a być może także uda nam się pozbyć albo pogodzić przynajmniej z jednym nieprzyjemnym wydarzeniem sprzed kilkudziesięciu lat, może nawet komuś wybaczyć i pozbyć się tego strasznego uczucia obarczania winą samego siebie…
Jaki może być dla kilku- i kilkunastolatka widnokrąg jego życia? W czasach, których Myśliwski dotyka, żaden, albo ogromny! Dokąd sięga horyzont? Trochę poza własny próg, albo aż poza granice fantazji, wyobraźni! Poniekąd odpowiedź na to, abstrahując oczywiście od całości fabuły, daje Myśliwski przez wprowadzenie postaci wiejskiego głupka – Kaziunia, pretendującego zarazem do roli swoistego ludowego mędrca: „Zresztą Kaziuniowi też nikt nie chciał uwierzyć, kiedy nie raz wyciągając rękę w stronę widnokręgu, mówił, że dojdzie, o, tam, jak się niebo schodzi z ziemią, a potem już tylko pod górę, i za dzień, dwa będę tu nad wami, chłopaki. Tylko muszę najpierw dojść tam. Aż któregoś dnia, zarzuciwszy kij na ramię z uwieszonym na nim tobołkiem, powiedział: – (…) Idę tam. – I wyciągnąwszy rękę w stronę tego widnokręgu, okręcił się, jakby jeszcze nie wiedział, w którą stronę. I ruszył przed siebie”. Zatem daleko czy blisko? Do miejsc z dzieciństwa, do kwintesencji dzieciństwa. Ale, ale, o widnokręgu mowa w książce jest też całkiem inaczej. To strzępy wiedzy, którą bohater zdobywa od pana – nauczyciela, przedwojennego inteligenta: „O, ta linia dookoła między ziemią a niebem, która nas zamyka. Chociaż to tylko złudzenie. Gdybyś chciał do niej dojść, będzie się zawsze od Ciebie odsuwała, zachowując tę samą odległość. A ty będziesz zawsze w środku. I nigdy nie dojdziesz. Potwierdza jednakże, że Ziemia jest okrągła”.
Zatem te małe głupotki i wielkie wydarzenia na przełomie ładnych parunastu lat zostały zapisane w odpowiednich fragmentach pamięci autora a nazwanych tutaj rozdziałami, zatytułowanymi przez niego według najważniejszego dla niego zdarzenia, co oczywiście nie musi być przez czytelnika traktowane z taką samą wagą. Od tych zdarzeń odbiegają nitki do zdarzeń równej miary, bądź mniejszych. Ale owe nici, czy bardziej pasuje mi nazwanie ich ścieżkami, prowadzą do kolejnych miejsc, osób, które wydobywa z pamięci. Potem tymi ścieżkami Myśliwski wraca, czasem się zatrzymując na dłużej, czasem na krótko, znowu zawraca, jakby coś sobie przypominając, albo robiąc rozmyślne odniesienie, swojego rodzaju notatkę na marginesie, która może być równie ważna, o ile w jego zamierzeniu nie ważniejsza, co zdarzenie obdarzone tytułem rozdziału. Taka konstrukcja sprawia, że w czytelniczej wyobraźni pojawia się alegoria labiryntu. Dalej, tunele szarych komórek w mózgu, którymi przepływa pamięć autora, co chwila przystając, zaglądając do jakiś mrocznych zakamarków, potem się z nich wycofując, biegnąc dalej, zatrzymując się, żeby w końcu dotrzeć, do, ja wiem… słonecznej polany, czyli miejsca spokojnego, wyrazistego, ciepłego emocjonalnie, bez cieni, mgły, pajęczyn…
A w tych mniej lub bardziej mrocznych zakamarkach mieszkają postacie przeróżne. Tak samo, jak różnorodne jest życie. Dopełniają postać narratora. Nie są dla niego tłem, bo są jego środowiskiem. Tłumaczą jego postępowanie, wpływają na jego sposób myślenia, rozwój, towarzyszą przejściu z dzieciństwa w lata dojrzewania, w dorosłość. Czasami pomagają, czasami przeszkadzają. Namalowane są bardzo barwnie, skonstruowane przez pisarza, czy też jego pamięć, bywa, że na zasadzie przeciwieństwa, jak na przykład antagonistyczny do przywołanej już postaci Kaziunia, Fredek Guz, miejscowy łobuz, zawadiaka, taki wiejski, młodzieżowy capo di tutti capi, którego Myśliwski przedstawia w sposób następujący: „(…) Fredek Guz przebijał wszystkich. Do siódmej klasy chodził, i to któryś rok, papierosy palił, klął jak dorosły, a niejeden dorosły nie mógłby się z nim równać”. Genialnie pokazana jest matka bohatera. A może czas przedstawić właśnie jego? Bohaterem jest kilkuletni, kilkunastoletni i dorosły Piotr, Piotruś, Piotrusiek, jak wyniośle nazwała go, zazwyczaj chodząca bez majtek, Żydówka Sulka, albo pan Piotr, jak nazywały go od pewnego momentu panny Ponckie, dziwki, przyjmujące i Niemców, i Rosjan, i Polaków. Paniczyk pasający krowy, związany z Sandomierzem, związany dziecięcymi wspomnieniami i bez wstydu do tego się przyznający, a jednocześnie broniący przed przywiązaniem do wspominanych miejsc: „(…) coraz bardziej oddalałem się od siebie z tamtego, dziecięcego czasu. Próbowałem się usprawiedliwiać, że to naturalne, tak widocznie musi być, nie wiedziałem bowiem wtedy jeszcze, że zaczynam się już bronić przed czymś. A chyba nawet długo nie wiedziałem, było to jakby poza moją świadomością, i szukałem różnych zastępczych, pospolitych tłumaczeń, wykrętów czy zwyczajnych łgarstw. Ujawniało się to jedynie, czego nie mogłem też długo zrozumieć, a może nie chciałem, w coraz dotkliwiej doznawanym poczuciu przykrości, jaką mi sprawiały każde odwiedziny, w narastającej wraz z każdymi odwiedzinami obcości wobec tego miejsca. Toteż przyjeżdżałem już tylko na groby, jako że z grobów najtrudniej się wyzwolić” i dalej: „I chyba tak naprawdę to dopiero ze śmiercią wujka Władka zrozumiałem, że właściwie to nigdy nie opuściłem tego miejsca. Bo choć to ich groby, to mój znak, gdzie jestem. A kto wie nawet, czy to nie tu jest środek mojego widnokręgu, bo jedynie tu jestem w stanie doznawać tej bolesnej dotkliwości, jak umieram za nimi i ja, a nie tylko świat dookoła mnie”.
Jest, moim zdaniem, w powieści kilka postaci niezwykle kluczowych. I dla życia Piotra, i dla zobrazowania polskiej rzeczywistości, szczególnie tej powojennej. Taką postacią nie jest matka. Mogłoby się wydawać, że musi ona odgrywać rolę najważniejszą. Być dla narratora kimś, na kim się opiera, sprawiającą wrażenie dawania bezpieczeństwa. Ale tak nie jest. Chociaż… Z jednej strony widzimy dość głupią babę, marzącą o futrach, kołnierzach i pantoflach do tańca. Mało inteligentną. Przeszkadzającą w życiu swemu synowi, łamiącą życie swemu mężowi, denerwującą dalszą rodzinę, zachowującą się tak, że przynosi wstyd w kontaktach z innymi. Z drugiej strony to kobieta, o której można powiedzieć, że jest zaradna „życiowo”. To ona w tych niezwykle trudnych, smutnych czasach sprawiała, że w coś można było się ubrać i coś zjeść. Ale czy to wystarczało? Jest taka bardzo mądra scena, z której to właśnie wynika. Piotrusiowa matka i Piotrusiowy nauczyciel. Zaradność, wręcz instynktowna, i przedwojenna kulturalna inteligencja. Zatrzymajcie się przy niej. Przemyślcie, co jest ważniejsze.
Wujek Władek przewija się, jak matka, przez całą fabułę. Widać, że bohater jest z nim bardzo mocno związany. Wujek Władek stanowi pewną opokę dla pamięci Piotra. Dużo razy kręcą się wokół niego wspomnienia. Wiele wydarzeń, od których odbiegają kolejne ścieżki, jest związanych właśnie z nim. To do niego autor „doczepia” inne postacie, jakby rozbudowując wspomnienia tylko dzięki wujkowi Władkowi. A bohaterowie polskiej rzeczywistości? Oh! Tata Piotra! Jest prawie tak ważny jak wujek. Tata i schody. Ale oddajmy głos Piotrowi: „Te schody zaczynały się tuż za naszym domem i prawie w linii prostej, z niewielkimi odchyleniami w jedną, w drugą stronę, poprzerywane brukowanymi podestami co kilkanaście stopni, pięły się na sam szczyt wzgórza, na którym leżało miasto. (…) chodząc schodami, miało się poczucie, że się mieszka w mieście, a nie na jakimś tam podgórzu (…)”. Na tych schodach, z których było blisko do Collegium Gostomianum, Domu Długosza, Katedry i na Rynek, odbywa się mała a wielka tragedia. To tam powstały więzi łączące ojca z synem. Po tych schodach wspinała się choroba ojca, fizycznie i psychicznie złamanego przez wojnę i pędzący komunizm. To tam narodziło się poczucie winy syna i chyba jego późniejszy dorosły stosunek do własnego dziecka. To tam syn, dzięki cichym słowom ojca, przeżywał wielkie chwile, zapominając o matce, okropnym mieszkaniu, tragicznej Polsce. A ojciec? On odżywał. On opowiadał, on nie śpieszył się. On też zapominał. Oni uciekali od tego kraju. A kto przypominał o okropnościach rzeczywistości? To postacie, które nie pasują do Polski Ludowej. Pan nauczyciel i panny Ponckie. Ale o nich już wspominałem.
Czym jest ta powieść? Z pewnością nie sagą rodzinną. Nie dzieje się przez kilkadziesiąt lat w chronologicznym porządku. Chociaż Myśliwski potrafi wybiec o wiele lat do przodu. I wrócić. Nie opowiada o kolejnych narodzinach i pogrzebach. Chociaż Piotr wraca do rodzinnych grobów. Czymże zatem jest ta 600-stronicowa książka? Bezwzględnie to opowieść o Polsce Ludowej. Długa, rozbudowana. Gdzie pisarz jakby od niechcenia, albo zmuszony przez sam fakt epoki, w której przyszło mu dojrzewać, do wtrącenia charakterystycznych zdarzeń dla owych lat, które bohatera formują. Partyzantka, przemarsz Rosjan wracających z Berlina, niemiecki burmistrz, wywiezienie Żydów, komunistyczna indoktrynacja…

Skip to content